poniedziałek, 29 czerwca 2009

Historia nie opowiedziana do końca


Czas płynie, zmiana goni zmianę, są plany na przyszłość, gdzieś tam za nami jest przeszłość i trudne - co tu ukrywać - początki. Nie odcinamy się od naszych korzeni, bo wiemy, że bez korzeni nie ma owoców :) Dlatego chcielibyśmy przedstawić naszą wersję historii powstania zespołu ComeYah...



COMEYAH - THE STORY HAS NEVER BEEN TOLD…

Lublin i Świdnik, to w sensie geograficznym miejsca położone bardzo daleko od Karaibów. Czasami jednak okazuje się, że dystans jest niczym wobec prawdziwej pasji, totalnej fascynacji, czy wreszcie wobec - nie bójmy się tego słowa – przeznaczenia. Bo jak inaczej wytłumaczyć fenomen, polegający, na tym że w samym środku Europy wyrosło kolejne trójkolorowe drzewo, sięgające swymi muzycznymi korzeniami, aż do Jamajki i jej afrykańskiej i afroamerykańskiej spuścizny?
 ***
Było lato 1978 roku. W Trenchtown zapowiadał się kolejny skwarny dzień. Słońce zaczęło właśnie codzienny trud mozolnej wspinaczki po nieboskłonie, kiedy Junior Murvin podniósł powieki. Spuszczając nogi na szmaciany dywanik, usiadł na łóżku, przetarł oczy, po czym wstał niespiesznie i przeciągając się skierował kroki w kierunku drzwi.
Ziewając niemiłosiernie otworzył je na oścież, a następnie usiadł na progu, spoglądając na budzące się właśnie do życia getto. Jego wzrok powędrował w kierunku trzech małych ptaszków, dokazujących wesoło w pyle ulicy. Uśmiechnął się i powolnym ruchem sięgnął do kieszeni, wyjmując małe zawiniątko, które rozłożył obok siebie.
Po kilku chwilach dzięki precyzyjnym ruchom palców powstał zgrabny spliff, budzący respekt swoimi rozmiarami. Junior potarł zapałkę o futrynę i już po chwili sina smużka uniosła się w powietrze.
- Come yah skylarks -powiedział,
rzucając w kierunku ptaków garść ziarenek, które zostały mu po
skręceniu jointa. Pierzaści rudeboye skwapliwie skorzystali z okazji do napełnienia żołądków, rzucając się na nieoczekiwaną ucztę i napełniając poranną ciszę ptasim zgiełkiem. Junior oparł plecy o futrynę i z rozkoszą zaciągnął się aromatycznym dymem.
- To będzie dobry dzień - pomyślał. 
***
I rzeczywiście to był dobry dzień, był też jednak bardzo ważny i to nie tylko dla niego... Tego dnia Junior Murvin Smith pod czujnym okiem i niemniej czujnym uchem Lee Scratch Perry'ego nagrał na nieśmiertelnym riddimie Police and Thieves, pieśń Bad Weed, która do dziś urzeka swym pięknym brzmieniem.



Stojąc przed sitkiem mikrofonu w legendarnym studio Black Ark i śpiewając żarliwie niepowtarzalnym falsetem, nie wiedział - bo i skąd - że w wiele lat później, w miejscu, o którym nawet mu się nie śniło, powstanie band, a pierwsze słowa tekstu jego piosenki, czyli zachęcające: Come yah, Come yah, Come yah... posłużą mu za nazwę. Ale zanim do tego doszło, ziemia obróciła się wiele razy i wiele rzeczy musiało się jeszcze wydarzyć…

Pierwsza próba odbyła się w składzie Damian , Łukasz i… koza. Obecność kozy była jak najbardziej uzasadniona, chociaż na pewno nie chodziło o aksamitny głos sympatycznego zwierzęcia. Po prostu warsztat samochodowy, w którym na co dzień pracował Damian i w którym spotkali się obaj panowie, był wyjątkowo niedogrzany i palce muzyków zgrabiałe od zimna z trudnością radziły sobie ze strunami gitar. Całe szczęście, że na miejscu był żelazny piecyk zwany właśnie kozą, zapewniając zbawcze ciepło. 


Mimo swojej niewątpliwej przydatności koza odpadła jednak po drodze ze składu, robiąc miejsce dla Daniela, który nie tylko udostępnił salę prób z prawdziwego zdarzenia, ale również zasiadł za perkusją. Na poczet zasług Daniela należy również zaliczyć fakt, że to właśnie ten przedstawiciel świdnickiej bohemy, znał Ricky'ego - basistę, o którym słyszał, że dobrze czuje się w reggae'owych klimatach. Ściągnął go więc do Świdnika, żeby sprawdzić, czy to prawda.
Ricky stawił się na pierwszej, wspólnej próbie, zabierając ze sobą ulubiony instrument. Po krótkiej prezentacji i wymianie powitalnych uprzejmości, odbył się jam, a po nim… bassman spakował swój instrument, nie mając przeświadczenia, że to jest projekt w którym chciałby wziąć udział. Zapytany wprost czy chciałby dołączyć do składu odpowiedział, używając formułki popularnej w kręgach show-biznesowych:
- zadzwonię do was...


Wychodząc z sali prób, usłyszał jednak, jak Łukasz z Damianem, z których opadł już stres - mimo wszystko - towarzyszący temu luźnemu spotkaniu "na szczycie"- zaczęli na pełnym luzie i zupełnym freestyle'u śpiewać, delikatnie akompaniując sobie na gitarach. Ricky, mimo że był już właściwie za progiem zatrzymał się nagle jak rażony piorunem i zaczął strzyc uszami, wsłuchując się w dźwięki, wydobywające się z paszcz ojców założycieli. W chwilę później podjął decyzję, że pojawi się jednak na następnej próbie... I tak Ricky, objął posadę dozorcy fundamentu basowego w kapeli, która wówczas nie miała jeszcze nazwy, ale miała już podstawowy skład.
Niestety na tym dobra passa na jakiś czas się skończyła. Odszedł Daniel i przez jakiś czas sporadyczne próby odbywały się bez żywego bębniarza. Na kilka miesięcy zapanował może nie totalny marazm i absolutna stagnacja - bo powstało wówczas sporo ciekawego materiału muzycznego, ale tempo rozwoju kapeli spadło do krytycznego poziomu.


W końcu dzięki determinacji Damiana i interwencji Najwyższej Instancji, osłabioną personalnie grupę zasiliła młoda krew w osobach Dysia - wielce obiecującego i mocno zapracowanego w innych składach perkusisty, oraz...



 Magnificencji Grzegorza-klawiszowca, który co prawda nad reggae przedkłada ska i lubi mocniejsze uderzenie, ale jak trzeba to zagra również klasyczny bubbling.


 Jako ostatni doszlusował do składu Luzik a.k.a. Huzarek. Zaproszony przez Ricky'ego w ramach jednorazowego eksperymentu, szybko złapał klimat, a pozostali widząc, że mimo rock and roll'owej przeszłości świetnie "czuje" pozytywną wibrację, zaakceptowali jego obecność i tak Grześ został już na stałe, odciążając Damiana, poprzez przejęcie funkcji gitarzysty rytmicznego.



Był lipiec Anno Domini 2008…

Tak oto, w telegraficznym skrócie, przedstawia się historia powstania ComeYah. Jednak słowa, którymi została opisana, nie oddają wyjątkowego, wręcz magicznego klimatu, który towarzyszy temu przedsięwzięciu, od samego początku. Dlatego czytając ten tekst, należy pamiętać, że za słowami stoją prawdziwi ludzie, wraz ze swymi uczuciami, emocjami i nadziejami…

Nasza historia jest wciąż nieopowiedziana do końca, ponieważ życie ciągle dopisuje do niej nowe rozdziały. Wierzymy, że nic nie dzieje się przypadkiem i nie bez przyczyny każdy z nas przeszedł dłuższą lub krótszą drogę, po to żeby spotkać się z pozostałymi w jednym miejscu i w jednym czasie. Wiemy, że jeszcze wiele pracy przed nami, ale już teraz możemy powiedzieć: Oto jesteśmy ! ComeYah Live !!

SUPLEMENT 1
Kolejny rozdział naszej historii zaczął się od brzemiennego w skutki wypadku, którym była wywrotka Łukasza na rowerze. Ręka nieszczęśnika znalazła się na temblaku, a ComeYah w wielce kłopotliwej sytuacji - bez sprawnego gitarzysty, i to na tydzień przed prestiżowym koncertem dla powodzian…
Kiedy napięcie sięgało już zenitu, na arenie zdarzeń za sprawą Dysia pojawił się Kilian i wybawił kapelę z opałów. Zagrał z marszu, z powodzeniem wypełniając brzmieniem klawiszy lukę po gitarze Łukasza. Po koncercie zaś wszyscy zgodnie uznali, że to zastępstwo, musi się przerodzić w stałą współpracę. Od tego czasu ComeYah to siedmiu ludzi, ale nadal jedna, silna wibracja!



SUPLEMENT 2 …ma na imię Alicja, zajmuje się managementem i właśnie dopisuje swój własny rozdział…

SUPLEMENT 3  to klawiszowiec Emil, znany też jako Pet, który okazał się godnym nastepcą Grzecha.


Co będzie dalej? Zobaczymy czyli jak śpiewał Bob Marley: Time will tell



[RIC]